thewheel

Głos spod lodu ;)tutaj klika:

mors z przerębla w: Nowa Morsownia ;p
kilosy od 2011:75007.00
w tym teren:2053.70
kapcie w Krossie od 1999: 1

Wykres rokroczny, sińce od 2011:

Wykres roczny blog rowerowy mors.bikestats.pl 2020: button stats bikestats.pl 2019: button stats bikestats.pl 2018: button stats bikestats.pl 2017: button stats bikestats.pl 2016: button stats bikestats.pl 2015 (chyba niedokończony) button stats bikestats.pl 2014 (chyba niedokończony): button stats bikestats.pl 2013 (chyba niedokończony): button stats bikestats.pl 2012 (chyba niedokończony): button stats bikestats.pl

Moje dziwolągi:

Jeszcze nieusunięci ;))

Kto szuka, ten znajdzie ;)

Zamrażarka pełna wpisów i komentów:

Linki, harpuny:

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2003

Dystans całkowity:201.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:201.80 km
Więcej statystyk

Heroiczna pierwsza dwusetka (2003 r.)

Wtorek, 17 czerwca 2003
kilosy:201.80gruntow(n)e:0.00
czasokres:śr. km/h:
Kategoria Nielicho
Pierwszej setki jakoś nie zapamiętałem - nawet u zarania moich dziejów nie jawiła mi się zbyt spektakularnie, no bez przesady...
Za to do pierwszej dwusetki podchodziłem śmiertelnie poważnie (z akcentem na śmiertelnie) i nawet teraz, po latach, nie bierze mnie uśmiech politowania jeśli wziąć pod uwagę, w jakich to było okolicznościach...

W owym czasie styl moich wycieczek (w porywach 120-140km) był tak odjechany, że dzisiejszy ja to przy tym nudny mainstream a nawet PRO. ;)))
Otóż budżet na całą wycieczkę wynosił "aż" 5 (PIĘĆ) PLN. ;] Dodatkowo z domu wywiezłem chyba z 8 kanapek i 1,5 l wody, a na trasie wysępiłem śniadanie u kuzynki i obiadokolację u takiej jednej. ;]
Mało to - w owych czasach nie miałem jeszcze oświetlenia rowerowego - wszystkie wycieczki planowałem pod kątem długości dnia (te powroty w wiecznym stresie... ;] ) - z tego też względu celowałem z dwusetką w jeden z najdłuższych dni w roku.
I jeszcze lepiej - w ramach "minimalizacji wagi swojego czołgu" NIGDY nie zabierałem ze sobą żadnych ciuchów (co mi poniekąd nawet zostało...). A dobowe amplitudy owego dnia były zabójcze...
Do tego jeszcze dodajmy brak komórki (łączność, zdjęcia...), brak map (nauczyłem się ich na pamięć, mniej-więcej...), brak rowerowych ciuchów, katastrofalny stan dróg oraz idiotyczne przekonanie, że na asfaltowe podjazdy powinien wystarczać zawsze duży blat - a wybrałem się w pogórze... ;]

I tak oto wyjechałem, bodajże o 05:45, w temp. zaledwie +8*C w najlżejszym przyodziewku jaki posiadałem - koszulka była niemal półprzeźroczysta, brrr! Dziś by mi to do głowy nawet nie przyszło, a już na pewno nie na dłuższą metę... 
Jak na złość, rano, gdy marzłem, było pochmurno, za to w południe, na podjazdach, wyłaziło słońce. ;]
Pamiętam ten dylemat: jechać wolno - to zamarznę, jechać szybko - to mnie przewieje na cacy... ostatecznie jednak darłem w trupa, tj. 27km/h. Oczywiście do czasu. ;] 
Na szczęście po drodze mieszkała kuzynka, więc poratowała śniadankiem. Pamiętam, że telepało mną już, aż miło ;) a na wejściu to ledwo już mówiłem. ;] I pamiętam jeszcze dziecko kuzynki - wtedy niemowlę, dziś - prawie mojego wzrostu...
Specjalnie wytopiłem tamże ponad godzinę, żeby ruszyć już w dwucyfrowej temperaturze. Przy tych 11 czy 12*C to już było prawie-prawie. ;)
Później długie godziny przebijania się po "księżycowych" drogach Borów Dlnśl., przez Ruszów, Węgliniec i Lubań. Tamże DK30 na której był największy podjazd mojego (ówczesnego) życia: wzgórze między Chmieleniem a Pasiecznikiem (490m, a Morsownia jest na 119). O ile nizinne pagórki są albo krótkie i ostre, albo łagodne i długie, i da się je czaskać na blacie, o tyle takie na pogórzu już mnie złamały - pierwszy (i chyba jedyny) raz w życiu wprowadzałem rower na asfalcie - hańba, ale z blatu nie zrzuciłem! xD
Karkonosze i Izery jadły mi już z ręki ;) ale zwyciężył rozsądek (cud!) i w Pasieczniku odbiłem na północ, przez Lwówek Śl. i Bolesławiec do Morsownii. ;) 
Za Bolesławcem zaczynało być już ze mną kiepsko, na szczęście dokulałem się jakoś do parafii Leszno Górne, gdzie mieszkała taka jedna z liceum - odnalazłem ją, mimo braku adresu, telefonu i bez pytania tubylców. o_O
Tamże wysępiłem obiadokolację, powspominaliśmy licealne czasy i inne takie... i zleciały 2 godziny! O_O A na dworze już szarówka, a przede mną jeszcze prawie 2 godziny jazdy. xD
Pomimo ujechania cisnąłem powyżej 30km/h (z początku...) by jak najwięcej przejechać za widnego... w ciemnościach wyszło 30, może 40 ostatnich minut, przy "fanfarach" przerażonych kierowców. ;] Dobrze, że ruch w tamtych czasach był znacznie mniejszy. ;)
Jakoś dojechałem, choć pamiętam, że na schodach do mieszkania ( I piętro) zawróciło mi się w głowie i prawie bym se fiknął...
A na zakończenie jeszcze wyrazy "uznania" ;)) od rodziców, skądinąd słuszne... ;p
Po tej akcji odechciało mi się dwusetek na ładne parę lat. ;]