Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2003
Dystans całkowity: | 201.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 201.80 km |
Więcej statystyk |
Heroiczna pierwsza dwusetka (2003 r.)
Wtorek, 17 czerwca 2003
Kategoria Nielicho
kilosy: | 201.80 | gruntow(n)e: | 0.00 |
czasokres: | śr. km/h: |
Pierwszej setki jakoś nie zapamiętałem - nawet u zarania moich dziejów nie jawiła mi się zbyt spektakularnie, no bez przesady...
Za to do pierwszej dwusetki podchodziłem śmiertelnie poważnie (z akcentem na śmiertelnie) i nawet teraz, po latach, nie bierze mnie uśmiech politowania jeśli wziąć pod uwagę, w jakich to było okolicznościach...
W owym czasie styl moich wycieczek (w porywach 120-140km) był tak odjechany, że dzisiejszy ja to przy tym nudny mainstream a nawet PRO. ;)))
Otóż budżet na całą wycieczkę wynosił "aż" 5 (PIĘĆ) PLN. ;] Dodatkowo z domu wywiezłem chyba z 8 kanapek i 1,5 l wody, a na trasie wysępiłem śniadanie u kuzynki i obiadokolację u takiej jednej. ;]
Mało to - w owych czasach nie miałem jeszcze oświetlenia rowerowego - wszystkie wycieczki planowałem pod kątem długości dnia (te powroty w wiecznym stresie... ;] ) - z tego też względu celowałem z dwusetką w jeden z najdłuższych dni w roku.
I jeszcze lepiej - w ramach "minimalizacji wagi swojego czołgu" NIGDY nie zabierałem ze sobą żadnych ciuchów (co mi poniekąd nawet zostało...). A dobowe amplitudy owego dnia były zabójcze...
Do tego jeszcze dodajmy brak komórki (łączność, zdjęcia...), brak map (nauczyłem się ich na pamięć, mniej-więcej...), brak rowerowych ciuchów, katastrofalny stan dróg oraz idiotyczne przekonanie, że na asfaltowe podjazdy powinien wystarczać zawsze duży blat - a wybrałem się w pogórze... ;]
I tak oto wyjechałem, bodajże o 05:45, w temp. zaledwie +8*C w najlżejszym przyodziewku jaki posiadałem - koszulka była niemal półprzeźroczysta, brrr! Dziś by mi to do głowy nawet nie przyszło, a już na pewno nie na dłuższą metę...
Jak na złość, rano, gdy marzłem, było pochmurno, za to w południe, na podjazdach, wyłaziło słońce. ;]
Pamiętam ten dylemat: jechać wolno - to zamarznę, jechać szybko - to mnie przewieje na cacy... ostatecznie jednak darłem w trupa, tj. 27km/h. Oczywiście do czasu. ;]
Na szczęście po drodze mieszkała kuzynka, więc poratowała śniadankiem. Pamiętam, że telepało mną już, aż miło ;) a na wejściu to ledwo już mówiłem. ;] I pamiętam jeszcze dziecko kuzynki - wtedy niemowlę, dziś - prawie mojego wzrostu...
Specjalnie wytopiłem tamże ponad godzinę, żeby ruszyć już w dwucyfrowej temperaturze. Przy tych 11 czy 12*C to już było prawie-prawie. ;)
Później długie godziny przebijania się po "księżycowych" drogach Borów Dlnśl., przez Ruszów, Węgliniec i Lubań. Tamże DK30 na której był największy podjazd mojego (ówczesnego) życia: wzgórze między Chmieleniem a Pasiecznikiem (490m, a Morsownia jest na 119). O ile nizinne pagórki są albo krótkie i ostre, albo łagodne i długie, i da się je czaskać na blacie, o tyle takie na pogórzu już mnie złamały - pierwszy (i chyba jedyny) raz w życiu wprowadzałem rower na asfalcie - hańba, ale z blatu nie zrzuciłem! xD
Karkonosze i Izery jadły mi już z ręki ;) ale zwyciężył rozsądek (cud!) i w Pasieczniku odbiłem na północ, przez Lwówek Śl. i Bolesławiec do Morsownii. ;)
Za Bolesławcem zaczynało być już ze mną kiepsko, na szczęście dokulałem się jakoś do parafii Leszno Górne, gdzie mieszkała taka jedna z liceum - odnalazłem ją, mimo braku adresu, telefonu i bez pytania tubylców. o_O
Tamże wysępiłem obiadokolację, powspominaliśmy licealne czasy i inne takie... i zleciały 2 godziny! O_O A na dworze już szarówka, a przede mną jeszcze prawie 2 godziny jazdy. xD
Pomimo ujechania cisnąłem powyżej 30km/h (z początku...) by jak najwięcej przejechać za widnego... w ciemnościach wyszło 30, może 40 ostatnich minut, przy "fanfarach" przerażonych kierowców. ;] Dobrze, że ruch w tamtych czasach był znacznie mniejszy. ;)
Jakoś dojechałem, choć pamiętam, że na schodach do mieszkania ( I piętro) zawróciło mi się w głowie i prawie bym se fiknął...
A na zakończenie jeszcze wyrazy "uznania" ;)) od rodziców, skądinąd słuszne... ;p
Po tej akcji odechciało mi się dwusetek na ładne parę lat. ;]
Za to do pierwszej dwusetki podchodziłem śmiertelnie poważnie (z akcentem na śmiertelnie) i nawet teraz, po latach, nie bierze mnie uśmiech politowania jeśli wziąć pod uwagę, w jakich to było okolicznościach...
W owym czasie styl moich wycieczek (w porywach 120-140km) był tak odjechany, że dzisiejszy ja to przy tym nudny mainstream a nawet PRO. ;)))
Otóż budżet na całą wycieczkę wynosił "aż" 5 (PIĘĆ) PLN. ;] Dodatkowo z domu wywiezłem chyba z 8 kanapek i 1,5 l wody, a na trasie wysępiłem śniadanie u kuzynki i obiadokolację u takiej jednej. ;]
Mało to - w owych czasach nie miałem jeszcze oświetlenia rowerowego - wszystkie wycieczki planowałem pod kątem długości dnia (te powroty w wiecznym stresie... ;] ) - z tego też względu celowałem z dwusetką w jeden z najdłuższych dni w roku.
I jeszcze lepiej - w ramach "minimalizacji wagi swojego czołgu" NIGDY nie zabierałem ze sobą żadnych ciuchów (co mi poniekąd nawet zostało...). A dobowe amplitudy owego dnia były zabójcze...
Do tego jeszcze dodajmy brak komórki (łączność, zdjęcia...), brak map (nauczyłem się ich na pamięć, mniej-więcej...), brak rowerowych ciuchów, katastrofalny stan dróg oraz idiotyczne przekonanie, że na asfaltowe podjazdy powinien wystarczać zawsze duży blat - a wybrałem się w pogórze... ;]
I tak oto wyjechałem, bodajże o 05:45, w temp. zaledwie +8*C w najlżejszym przyodziewku jaki posiadałem - koszulka była niemal półprzeźroczysta, brrr! Dziś by mi to do głowy nawet nie przyszło, a już na pewno nie na dłuższą metę...
Jak na złość, rano, gdy marzłem, było pochmurno, za to w południe, na podjazdach, wyłaziło słońce. ;]
Pamiętam ten dylemat: jechać wolno - to zamarznę, jechać szybko - to mnie przewieje na cacy... ostatecznie jednak darłem w trupa, tj. 27km/h. Oczywiście do czasu. ;]
Na szczęście po drodze mieszkała kuzynka, więc poratowała śniadankiem. Pamiętam, że telepało mną już, aż miło ;) a na wejściu to ledwo już mówiłem. ;] I pamiętam jeszcze dziecko kuzynki - wtedy niemowlę, dziś - prawie mojego wzrostu...
Specjalnie wytopiłem tamże ponad godzinę, żeby ruszyć już w dwucyfrowej temperaturze. Przy tych 11 czy 12*C to już było prawie-prawie. ;)
Później długie godziny przebijania się po "księżycowych" drogach Borów Dlnśl., przez Ruszów, Węgliniec i Lubań. Tamże DK30 na której był największy podjazd mojego (ówczesnego) życia: wzgórze między Chmieleniem a Pasiecznikiem (490m, a Morsownia jest na 119). O ile nizinne pagórki są albo krótkie i ostre, albo łagodne i długie, i da się je czaskać na blacie, o tyle takie na pogórzu już mnie złamały - pierwszy (i chyba jedyny) raz w życiu wprowadzałem rower na asfalcie - hańba, ale z blatu nie zrzuciłem! xD
Karkonosze i Izery jadły mi już z ręki ;) ale zwyciężył rozsądek (cud!) i w Pasieczniku odbiłem na północ, przez Lwówek Śl. i Bolesławiec do Morsownii. ;)
Za Bolesławcem zaczynało być już ze mną kiepsko, na szczęście dokulałem się jakoś do parafii Leszno Górne, gdzie mieszkała taka jedna z liceum - odnalazłem ją, mimo braku adresu, telefonu i bez pytania tubylców. o_O
Tamże wysępiłem obiadokolację, powspominaliśmy licealne czasy i inne takie... i zleciały 2 godziny! O_O A na dworze już szarówka, a przede mną jeszcze prawie 2 godziny jazdy. xD
Pomimo ujechania cisnąłem powyżej 30km/h (z początku...) by jak najwięcej przejechać za widnego... w ciemnościach wyszło 30, może 40 ostatnich minut, przy "fanfarach" przerażonych kierowców. ;] Dobrze, że ruch w tamtych czasach był znacznie mniejszy. ;)
Jakoś dojechałem, choć pamiętam, że na schodach do mieszkania ( I piętro) zawróciło mi się w głowie i prawie bym se fiknął...
A na zakończenie jeszcze wyrazy "uznania" ;)) od rodziców, skądinąd słuszne... ;p
Po tej akcji odechciało mi się dwusetek na ładne parę lat. ;]